Najpierw zachorował jeden, pomyślałam "jesteś twarda, masz wiele do zrobienia, nie weźmie Cię byle grypa", biegałam do pracy, przed pracą na basen, po pracy spędzałam wieczory nad...pracą w komputerze. Potem zachorował drugi i kakofonia kaszlu z wersji mono (z jednego pokoju) przeszła w stereo (z obu), przepisowo "wybojałam" sie o płytki krwi, które lubią Juniorowi polecieć w dół z okazji byle stanu zapalnego a co dopiero TAKIEJ grypy. Szczęśliwie, dzięki Panu Buckowi nie poleciały. Zatem między "chce mi się pić", "daj mi coś do jedzenia, ale COŚ DOBREGO poproszę", między tłumaczeniem, że syrop to eliksir (w które skłonna byłam sama uwierzyć w przeciwieństwie do dzieci) a podawaniem herbaty/soku wciskaniem obiadu i mierzeniem jakichś magicznie tropikalnych temperatur ciała, siedziałam sobie nadal po nocach nad tekstami i prawie ale to prawiusieńko nie byłam wcale zmęczona.
Aż mnie grypa dopadła.
Tak z okazji nowego semestru zapewne i powrotu na stałe przydługie godziny z gadaniem za pan brat.
No ale dziś nie ma źle, dziś leżę na prawym boku, z oka łza leci, z nosa też by może leciała ale zakropliłam, a to sobie kaszlnę, a to zaklnę, z teleodbiornika dobiega mnie głos Grzegorza M. , który śpiewa "w miłosnej studni"...a mi w głowie dudni jak w pustej (notabene) studni. Jedynym lekarstwem, które pomaga są lody śmietankowe, które spełniają rolę terpeutyczną przez znieczulenie gardła i dobrze robią na psyche. A ponieważ do posiadania psa podchodzę odpowiedzialnie i z zaangażowaniem, to w dniu dzisiejszym pamiętając o potrzebie ruchu dla domowego czworonoga zabrałam go na krótki spacer. W sumie: nie wiem kto kogo zabrał?
To był zły pomysł...gdzies po jakimś kilometrze, w drodze powrotnej (tak, dobrze przeczytali) do domu pies biegł przodem, a ja szłam pełna wdzięczności że to koniec, za nim, ciągnięta za smycz (tak nam się role odwróciły) i przysięgam, gdybym miała odpowiednie siodło to bym na owym psie kłusem do domu wróciła, a tak to ciagnęłam nogi za sobą jak dobrze wymęczone zombie.