... (przynajmniej w części trzeciej;-) ) – do pierwszej
też dorzucę trzy grosze ale to za chwilę, wszak są jakieś priorytety!! …więc
wracając do śniegu… taaaak… jak sięgam pamięcią lat tych kilka z hakiem (mniej
optymistycznym jest fakt, iż ten hak coraz większych rozmiarów) to zimą KIEDYŚ zawsze,
ale to zawsze był śnieg. Do mojej chałupinki prowadzi uliczka, która
za lat śniegowych nie podlegała gminnemu odśnieżaniu – bo i który sprzęt
zmechanizowany dałby radę kilkumetrowym zaspom… tak więc ojciec z łopatą w
dłoni codziennie rano machał dzielnie na prawo i lewo aby można było z czeluści
domostwa dostać się wąską ścieżynką na drogę główną-wojewódzką. I pamiętam jak dziś, gdy
wychodząc do przedszkola, dumnie kroczyłam przez tunel śniegu wysoki na kilka-dziesiąt,
wtedy zdawało mi się metrów... i nawet biorąc poprawkę na wzrost przedszkolaka to
i tak te śnieżne mury byłe wyższe od ogrodzenia i sięgały dokąd łopatą dało się
śnieg na boki wyrzucić. Iście bajkowy był to krajobraz i żal czasem, że już
tylko z najgłębszych zakątków pamięci można wydobyć go na światło dzienne… aczkolwiek
patrząc z drugiej strony – ojca machającego łopatą to nie wyobrażam sobie, żebym
miała wstawać rano o 3 i robić otwór na auto, bo niby jak inaczej dojechać
do roboty. Zakładając, że autobusy miejskie jechały tak średnio co trzeci -po odmarznięciu
i przy założeniu, że akumulator w tychże był na jako takim chodzie, to
doskonale pamiętam też godziny na mrozie w nadziei, że jakimś cudem dotrze się
do domu przed północą… a ileż to kilometrów po kolana w śniegu robiło się
nieraz bo „następny autobus za dwie godziny… o ile w ogóle przyjedzie….”

Na
religię jeździło się na łyżwach (bo religia nie była w szkołach tylko salkach,
a łyżwy w mojej szkole posiadał każdy dzieciak) a ze szkoły wracało zamarzniętą
rzeką… dwie godziny dłużej… o awanturze w domu nie wspomnę bo i po co psuć tak
piękne wspomnienia ;-)… a po lekcjach całą bandą robiliśmy ślizgawkę i szaleli
dopóki rodziciele nie zaciągnęli nas siłą do domu. W budowaniu iglo osiągnęliśmy
tytuł inżyniera, a w bitwach na śnieżki – poziom olimpijski.
Pamiętacie
jaką frajdę przysparzało robienie orła na śniegu? I choć wracaliśmy do domów
zmarznięci, oblepieni śniegiem, z czerwonymi polikami na twarzy to nie
przypominam sobie, żeby był jakiś masowy pogrom przeziębień z powodu tarzania
się w śniegu.
I
jeszcze pamiętam jak łapaliśmy płatki śniegu i porównywali te sześcioramiennie
kryształki lodu - każda była inna i każda wyjątkowo piękna!
A
smak śniegu pamiętacie? Bo nikt mi nie wmówi, że nie kosztował ;-)
A
co do pigułki „dzień po” to…
w sumie nic mi się nie chce komentować – Sem tym
jednym zdaniem pośrodku wyczerpała go skutecznie i nad wyraz trafnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz