poniedziałek, 19 stycznia 2015

Nawiązując do refleksyjnego wpisu Sem...

... (przynajmniej w części trzeciej;-) ) – do pierwszej też dorzucę trzy grosze ale to za chwilę, wszak są jakieś priorytety!! …więc wracając do śniegu… taaaak… jak sięgam pamięcią lat tych kilka z hakiem (mniej optymistycznym jest fakt, iż ten hak coraz większych rozmiarów) to zimą KIEDYŚ zawsze, ale to zawsze był śnieg. Do mojej chałupinki prowadzi uliczka, która za lat śniegowych nie podlegała gminnemu odśnieżaniu – bo i który sprzęt zmechanizowany dałby radę kilkumetrowym zaspom… tak więc ojciec z łopatą w dłoni codziennie rano machał dzielnie na prawo i lewo aby można było z czeluści domostwa dostać się wąską ścieżynką na drogę główną-wojewódzką. I pamiętam jak dziś, gdy wychodząc do przedszkola, dumnie kroczyłam przez tunel śniegu wysoki na kilka-dziesiąt, wtedy zdawało mi się metrów... i nawet biorąc poprawkę na wzrost przedszkolaka to i tak te śnieżne mury byłe wyższe od ogrodzenia i sięgały dokąd łopatą dało się śnieg na boki wyrzucić. Iście bajkowy był to krajobraz i żal czasem, że już tylko z najgłębszych zakątków pamięci można wydobyć go na światło dzienne… aczkolwiek patrząc z drugiej strony – ojca machającego łopatą to nie wyobrażam sobie, żebym miała wstawać rano o 3 i robić otwór na auto, bo niby jak inaczej dojechać do roboty. Zakładając, że autobusy miejskie jechały tak średnio co trzeci -po odmarznięciu i przy założeniu, że akumulator w tychże był na jako takim chodzie, to doskonale pamiętam też godziny na mrozie w nadziei, że jakimś cudem dotrze się do domu przed północą… a ileż to kilometrów po kolana w śniegu robiło się nieraz bo „następny autobus za dwie godziny… o ile w ogóle przyjedzie….”


Na religię jeździło się na łyżwach (bo religia nie była w szkołach tylko salkach, a łyżwy w mojej szkole posiadał każdy dzieciak) a ze szkoły wracało zamarzniętą rzeką… dwie godziny dłużej… o awanturze w domu nie wspomnę bo i po co psuć tak piękne wspomnienia ;-)… a po lekcjach całą bandą robiliśmy ślizgawkę i szaleli dopóki rodziciele nie zaciągnęli nas siłą do domu. W budowaniu iglo osiągnęliśmy tytuł inżyniera, a w bitwach na śnieżki – poziom olimpijski. 

Pamiętacie jaką frajdę przysparzało robienie orła na śniegu? I choć wracaliśmy do domów zmarznięci, oblepieni śniegiem, z czerwonymi polikami na twarzy to nie przypominam sobie, żeby był jakiś masowy pogrom przeziębień z powodu tarzania się w śniegu.
I jeszcze pamiętam jak łapaliśmy płatki śniegu i porównywali te sześcioramiennie kryształki lodu - każda była inna i każda wyjątkowo piękna! 

A smak śniegu pamiętacie? Bo nikt mi nie wmówi, że nie kosztował ;-)





A co do pigułki „dzień po” to… 
w sumie nic mi się nie chce komentować – Sem tym jednym zdaniem pośrodku wyczerpała go skutecznie i nad wyraz trafnie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz