środa, 3 grudnia 2014

Jakoś..ubiegłej zimy..

Historię poprzedza dzień wcześniejszy, właściwie wieczór, gdy w ścisłym gronie postanowiliśmy zrobić przegląd wspaniałej kinematografii amerykańskiej z przełomu lat dziewięćdziesiątych. Czujne oczy domorosłych krytyków filmowych koncentrowały się  zwłaszcza na horrorach z tego okresu, pośród których poczesne miejsce zajął jeden pt"Kobieta jeleń"...taaak..w przypadku tego dzieła tytuł mówi wiele, bo fabuła skoncentrowana jest wokół losów/przypadków kobiety (do połowy, od połowy zaczynał się jeleń..a właściwie sarna), która wprawdzie uwodziła mężczyzn na pęczki ale , jak sie okazuje z dalszej części fabuły, tylko po to, aby w dalszej części ich stratować...takie tam buduarowe tajemnice kobiet jeleni.
Jak ktoś myśli, że się podczas oglądania owej schizy nie bałam to jest w błędzie, boję się horrorów w ogóle i z zasady więc i kobieta jeleń mnie nieco powlokła lękiem (dobrze, że nie stratowała, choć nie przypominam sobie, żebyśmy choć przelotny romans zawarły).

Przejdźmy do meritum.
Jakoś nazajutrz (albo za jakieś dwa nazajutrze) wracałam z pracy, a nadmienić trzeba że zima owego stycznia była śliska. Do gdziebądźtochatynki wybrałam zatem drogę krótszą, jakieś pół kilometra przez las wiodącą, wąską, ale mało uczęszczaną, więc ograniczyłam ryzyko konieczności zatrzymywania się i ruszania na lodzie i ewentualnego spotkania z innymi autami (które raz jeden już skończyło się nurkowaniem w rowie). Jak mówi mądrość ludowa, wszystkiego nie przewidzisz, istnieją sprawy o których filozofom..etc. Minęłam pierwszy łuk, droga jak lustro odbijała rozgwieżdżone niebo, szron malowniczo błyszczał na sosnach, wjechałam pierwszy łuk i w świetle reflektorów zobaczyłam JE. Na środku niemal drogi stały sarny...CZTERY NIERUCHOME SARNY na środku drogi wieczorową porą. No wybaczcie moi drodzy, ale jak dla mnie to były kumpelki kobiety jelenia. Patrzyły tylko tempo.
Zaświeciłam długimi z  naiwną myślą, że zwierzę leśne płochliwe z natury zabierze mi się z toru. O naiwności! Mimo serii oślepienia SARNY STAŁY gdzie stały.
"Cholera jasna-pomyślałam sobie-jak się zatrzymam - już nie ruszę umrę tu, ogryzą me kości i na wiosnę rodzina znajdzie..." jechałam juz powoli, a sarny jak przylepione kopytami do drogi..
Użyłam sygnału dźwiękowego z radosnym "wypier...ć!" na ustach.
SAREN TO NIE RUSZYŁO
Zatem postanowiłam, że jeśli mają mnie zamiar zakopytkować to nie bez walki! Powoli (wolniej się już nie dało...) wjechałam w patrzące towarzystwo, ciśnienie miałam już nad wyraz podniesione, oczy jak spodki, czujność jak snajper, oddech spłycony..powoli przejechałam między nimi, a ŻADNA NAWET NIE DRGNĘŁA. Starając się nie utrzymywać kontaktu wzrokowego czułam na sobie tylko wszechobecne zimne jak ów wieczór spojrzenia. ONE WIEDZIAŁY ŻE TU JESTEM I JA MIAŁAM WIEDZIEĆ, ŻE ONE WIEDZĄ!
Starczyło mi zimnej krwi na powolny przejazd między SARNAMI, KTÓRE STAŁY...spojrzałam we wsteczne lusterko...i zobaczyłam w nim:



..TAK. Dokładnie to!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz