sobota, 11 października 2014

Kto pamieta, ten miSZCZunio...

...albo w sile wieku ;-)

I nie mieliśmy komputerów, telefonów, Playstation, Nintendo ani innych jakiś odjechanych gier czy  bajerów, ale wystarczała nam zwykła piłka, dwie paletki i lotka, do której opcjonalnie, w zależności od pogody ładowało się kamień albo plastelinę, żeby "nie wznosiło", wiele pomysłów na wspólne zabawy, dużo śmiechu, znajomych i opiernicz, bo zawsze za późno wracało się do domu.


Na przekąskę - kromka chleba z masłem i cukrem u "jakiejś" mamy (w zależności w którym momencie zabawy zgłodnieliśmy), a deser załatwialiśmy sobie sami w pobliskim sadzie albo ogrodzie sąsiada... (tak - kradłam jabłka, agrest, porzeczki...  ),  i nikt z tym nie leciał do Sądu Rodzinnego, co najwyżej sąsiad pogroził nam palcem, a na drugi dzień sam dał miseczkę, świeżo zebranych malin...


Na zachcianki i kieszonkowe zapracowywało się samemu w czasie wakacji zbierając od samego świtu jagódki, truskawki...i na co tam był akurat sezon... Tak - była to tania siła robocza, bo na każdym koszyczku robiono nas - dzieciaków z podstawówki w przysłowiowego balona, ale i tak nie narzekaliśmy, bo mieliśmy swoje zarobione pieniądze, które można było wydać na oranżadę z saturatora albo taką w proszku - zlizywaną z ręki, brudnej ręki. I nikt z tego powodu nie umarł, nie zachorował, nikogo nie rozbolał brzuch....Fikołki na trzepaku robiło się bez kasku i ochraniaczy...fakt - czasami kończyło się to na pogotowiu ale jakoś zawsze wychodziliśmy z tego "cało", i nie było traumy do końca życia, co najwyżej - do czasu zdjęcia gipsu, a  i to bardziej z przyczyn technicznych...



 Zawsze mogliśmy na siebie liczyć, każdy każdemu dawał odpisać zadanie na przerwie, bo solidarność piaskownicy zobowiązywała. W "dwa ognie" oraz "Państwa i miasta" nie mieliśmy sobie równych. W ówczesne paletki  (badminton)  zdobywaliśmy mistrzostwa szkoły - ba !- co ja mówię - SZKÓŁ ! Bo na "treningach" spędzaliśmy przecież codziennie długie godziny !



Do kolegów wpadało się kiedy się chciało, a nie kiedy "się zapowiedziało". I nikogo to nie dziwiło, ani nie oburzało. Chociaż wszystko było na kartki, to każda mama zawsze mogła nakarmić więcej dzieci, aniżeli sama urodziła ;-) Wodę piło się prosto z kranu  i żaden Helicobacter Pylori nie śmiał się nam zagnieździć w żołądku.
NA łokciach i kolanach ciągle miałam ozdobniki w postaci plastrów, których zużyłam chyba z kilometr w trakcie dorastania. Nie obyło się też bez szycia i gipsu... ale nikt nikomu nie miał za złe, ani się nie obrażał z tego powodu, ot co - wypadek przy pracy...eee... - zabawie...
Na nauczycieli się nie skarżyło, bo można było w domu dostać "poprawione", a rodzić nie biegł z awanturą do szkoły, bo "pani krzywo na mnie spojrzała". Nauczyciel w naszych czasach to był autorytet !

Jakże inne to były czasy, ale tak - Byliśmy szczęśliwi ! Bardzo szczęśliwi !!

I udało nam się przeżyć! :P

Dokumentacja fotograficzna zapożyczona z Wielkiego Internetu.

1 komentarz: