.....
wtorek, 30 września 2014
sms
Zatem mamy sierpień tego roku, zakupiłam sukienkę, założyłam sukienkę, powiadomiłam Aspi.
-I jak?-brzmi sms
-Balkon mi się wyolbrzymił-odpowiadam.
-Pokaż-brzmi rozkaz.
/klik klik posłusznie robię mmsa i wysyłam do Aspi/
-To Twoje??-pyta
-Nie, kurka, POŻYCZONE!
po dłuższej chwili przychodzi sms po którym mdleję
-OD KOGO?
-I jak?-brzmi sms
-Balkon mi się wyolbrzymił-odpowiadam.
-Pokaż-brzmi rozkaz.
/klik klik posłusznie robię mmsa i wysyłam do Aspi/
-To Twoje??-pyta
-Nie, kurka, POŻYCZONE!
po dłuższej chwili przychodzi sms po którym mdleję
-OD KOGO?
Kurtyna opada.
poniedziałek, 29 września 2014
O uczuciach do T.C.
Trochę trwało zanim zajarzyłam o co Sem chodziło z tymi inicjałami ale wiem, już
wiem bo przecież stara miłość nie rdzewieje…. Tylko czasami bezpowrotnie mija –
dzięki Bogu ! I jeśli czasami, jak w tym
wypadku czujemy zażenowanie i wstyd do uczuć jakie zawładnęły naszym umysłem
gdy miałyśmy lat naście (to mniejsze naście bo to w podstawówce było…) to miło wspominać po latach jakie pstro miało
się we łbie. Potem zaczęłam dorastać, poważnieć /podobno/ na co dowodem było
rzucenie (!) Toma Cruisa! Ale zanim ta mądrość wypełniła moje serce panował w
nim Tom…. Nie tylko w sercu ale i na dwóch ścianach mojego pokoju (bo na
trzeciej była meblościanka, a na czwartej okno…takie wielkie…na całą ścianę i
Tom się nie zmieścił! - ja wiem, że są priorytety ale wtedy jeszcze nie było mnie stać na remont w postaci zamurowania okna i rozwieszenia plakatów Toma... Ale za to zrekompensowałam mu to dodatkowym metrażem na drzwiach!
Z każdego plakatu uśmiechał się szarmancko i czarownie…i tylko do mnie :P… (i
połowy dziewcząt w pedałówie ale wypierałam mocno!) A nie było wtedy łatwo o
plakaty… czasami pojawiały się w „Świecie Młodych” chociaż i tak największą frajdą było
zdobycie zdjęcia amanta z niemieckiego Bravo Girl podesłanego przez ciotkę kumpeli mieszkającej
w Rajchu! To dopiero była nie lada gratka – przy sobie można było nosić, bo
rozmiary wprawdzie niewielkie – passport size ale JAKA JAKOŚĆ !! Polaroid wymiękł
był przy tym.
Wydoroślałam! W liceum miejsce Toma zajęli Modern Talking –
na jednej ścianie i chłopcy z O.M.D – na drugiej plus drzwi ! :-I (wiadomo – żeby po równo powierzchni
kwadratowej było…) Ale miłość już nie była taka wielka… nie wiem, czy się wypaliłam,
rozczarowałam czy po prostu zmądrzałam !
Aaaa… i jeszcze jedno – oranżada w proszku jedzona prosto z woreczka
albo zlizywana z dłoni – to też miłość tamtych lat ;-) z perspektywy czasu
śmiało mogę stwierdzić, że WIĘKSZA JAK do T.C. !!
Legenda głosi, że ktoś kiedyś zalał ją wodą…
Głębokie przemyślenia
..nie będą przedmiotem dzisiejszego posta.
Idzie zima, bo długo śpię. Dzisiaj na ten przykład spałam do 6.15 więc tak trochę nie halo jakby. Zaraz potem pozdzierałam dzieciarnię z łóżek (zadziwiające jak człowiek ma mało empatii gdy przychodzi mu wyciągać za gołe odnóże syna spod kołdry). Nakarmiłam-spakowałam-wysłuchałam szeregu cennych opinii na temat szkoły i przedszkola, które puściłam obok uszu (systematycznie ignoruję).
Poranny basen…pusto. Ja+ratownik+smutno patrzące z sufitu
lampy. Zakładam słuchawki robię swoje kilometry, a potem, w ramach corocznej,
tradycyjnej wojny o odporność idę do
sauny. Kiedy wychodzę światło jest zgaszone…ekhm…(chciałoby się zapytać jest tu kto? kto kto kto???-odpowiedziałoby echo) Po chwili wychyla się
ratownik i wysoko podnosi brwi „to pani jeszcze jest?”. Nie..wyszłam przez saunę.
Truchtem sklep, dom i siadam do komputera. Word i małe czarne robaczki na białym tle, nieprzyjemnie drażnią oczy. Lubię pracować dość wcześniej, kiedy umysł jeszcze "świeży" (tak mówiła moja Babcia, a Babcia była osobą wierzącą). Jeszcze ogarnąć nową tematykę (pracodawca lubi takie niespodzianki na za piŃĆ dwunasta), jeszcze poprawić protokół (ekhm sprzed roku) i dopisać kilka stron do już napisanych.
Gotowanie traktuję trochę jak rozrywkę w przerwie. Nie wychodzi mi tak jak Aspi, ale to lubię. W ogóle nie ufam ludziom, którzy nie lubią gotować/jeść/smakować...ale o tym już było..zatem gotowanie w pakiecie z ogarnianiem kuchni, a przy okazji pokoju... no to jeszcze łazienki..
Jeszcze kilka telefonów i robię kawę (drugą, bo pierwszą wypijam całkiem raniutko bo wlać w siebie pierwszą kawę to dla mnie taki "klik" od respiratora) i opadam na kanapę.
Włączyłam tv a tam nastolatki które mają dziecko się kłócą z okazji tego dziecka.
Nie będę oglądała-przyjemności z tego nie miałam to i kłótni nie będę słuchać.
Kobieta na poziomie nie ogląda takich rzeczy, kobieta na poziomie kontempluje własne paznokcie opcjonalnie studiując rozwój współczesnej sztuki w niszy postmodernistycznej kultury. To lecę nastawić pranie.
Brudne ciuchy i zabawki w tym domu maja własne życie. Oba te ugrupowania czatują na ludzkie życie, ciuchy się mnożą, a zabawki wkomponowują w dywan i podstępnie czają, żeby wbić się w stopę i poruszając żyłą po krwioobiegu dojść do serca i tam człowieka zaciupać.
No i mamy tzw porę obiadową.
Jakoś kłębią mi się myśli nie na temat to z może z innej beczki albo...korespondując z poważnym tonem Aspiowego wpisu..pierwszego. :)
Jakoś kłębią mi się myśli nie na temat to z może z innej beczki albo...korespondując z poważnym tonem Aspiowego wpisu..pierwszego. :)
Od zawsze chyba pisałam pamiętniki, dokładnie nie wiem od kiedy się datuje owo "zawsze" ale dość powiedzieć, że kiedy znalazłam u Tatki w pawlaczu pudełko ze swoimi starymi zeszytami nie mogłam wyjść z podziwu dla głębokości własnych przemyśleń, uczuć i miłości (może Aspi kiedyś uchyli tajemnicy o swoim uczuciu do T.C.) u mnie było podobnie. Dość powiedzieć śmiałam się serdecznie do swoich maślanych oczu i pobożnych życzeń, które (Panu Bogu dziękować) się nie spełniły. A potem okres durny i chmurny, nastoletni, "czas w którym jesteśmy tak dorośli jak nigdy potem"-też byłam, a u mnie był to czas przepełniony szarą dekadencją Śląska i Zagłębia zlatujący nieco muzyką o ciężkim brzmieniu i zamiłowaniem dzikim do poezji. Mój Boszszsz jakie to było romantyczne, kiedy konałam z okazji wysłuchanej płyty, konałam tak wiecie...mentalnie...
Pisanie pamiętników jest fajne, czytanie ich po czasie jeszcze bardziej bo nad tymi przykurzonymi zeszytami z uśmiechem przyjrzałam się sama sobie z tamtych czasów. To fajne, ciepłe uczucie, jakbym stała na przeciwko tej nasto- i dwudziestolatki i patrzyła w jej oczy. A potem... przytuliła z głośnym śmiechem. Siebie z przeszłości lubię zamyśloną, zmartwiona światem, zakochaną, zasłuchaną w dyrdymały metalowych tekstów, z mocno wyidealizowanym obrazem wszystkiego, ale lubię bardzo...ponoć "po 40 charakter wychodzi na pysk" to mi zaraz wyjdzie..:) ale pomyślałam sobie, że byłoby cudownie, gdybym mogła tak samo kochać siebie z teraz za kilka lat.
a teraz...idę zrobić sałatkę!
niedziela, 28 września 2014
Egzamin (z) życia...
Do matury podchodziłam ponad 20 lat temu… wtedy to była „inna”
matura niż w czasach obecnych… nie wystarczyło przeczytać ze zrozumieniem
kawałka tekstu a swą dojrzałość wykazać w formie testu. A jak się nie zdało to nie było szans na
przychylność ministra w ogólnopolskim obwieszczeniu… To tak ogólnie bardzo rzecz ujmując. Na maturze próbnej z
matematyki zostałam „przyłapana” na podpowiadaniu dziewczynie z równoległej
klasy… wtedy to Pani Dyrektor osobiście mi zagroziła, że „przypilnuję sobie
ciebie na maturze” – /ale za co? Za koleżeńskość?/ thiaaa… akurat SE zapamięta
i akurat na sali ponad stuosobowych maturzystów będzie miała oko na mnie. Czas
do matury tej właściwej przebiegł w niezbyt nerwowej atmosferze, aczkolwiek szybciej, aniżeli by się chciało. W międzyczasie, pamiętam
zmieniłam okres - romantyzm z którego pisałam maturę próbną i zaczęłam się
przygotowywać z literatury współczesnej, bo takie miałam widzimisię. W dzień
matur, przy drzwiach wejściowych wylosowałam numerek stolika, nie pamiętam
dokładnie jaki ale coś koło 40-tki – ogarnęłam na wstępie wzrokiem aulę
wielgaśną jak nieistniejący wtedy jeszcze stadion narodowy i z ulgą stwierdziłam,
że 40-tka to gdzieś z tyłu zapewne… niestety ktoś miał inna koncepcję
numerowania stolików… szłam więc do przodu, bliżej, i bliżej, jeszcze bliżej… i…. zatrzymałam się przy stoliku w PIERWSZYM
rzędzie – tak, to był, jak się okazało mój „szczęśliwy numerek”. Podniosłam
głowę, gdzie półtorej metra przede mną, za stołem prezydialnym, dokładnie na przeciwko szczęśliwego numerka ujrzałam to, co
wydawałoby się niemożliwym - wpatrzoną we
mnie Panią Dyrektor… tak – TĘ DYREKTOR ! Uśmiechnęła się i z ironią w głosie
zaprosiła do posadzenia moich 4 liter za rzeczonym stolikiem. KURWA NIE WIERZĘ !!!!
– kłębiło się w głowie. Odwróciłam się do tyłu, gdzie po przekątnej, w
środkowej części sali Eff wpatrywała się z niedowierzaniem naprzemian to w mój
stolik, to we mnie. Pozostałe osoby z „kręgu próbnych matur” przesłały wyrazy
współczucia i… się zaczęło. Pani dyrektor jak się wkrótce przekonałam nie
rzucała słów na wiatr. Powszechnie wiadomo jak się kiedyś szło przygotowanym na
maturę, boszsz…. gdzież ja ściąg nie miałam, a ileż nocy nie przespałam w celu
przygotowania tej niezbędnej wiedzy… i co? No i jajco ! Tyle NAUKI na marne !! Oddałam
pracę jako jedna z ostatnich… nie powiem – obryta też byłam na maksa. Na drugi dzień z matmą było już normalnie, ten
sam rząd, przedostatnia ławka… ale, że z
matmą nigdy nie miałam problemów więc mi lottało gdzie mnie posadzą…
Po paru dniach w zupełnie innej sprawie – praktyk, znalazłam
się wraz z dwoma dziewczynami z klas równorzędnych – notabene najlepszymi uczennicami w szkole w
gabinecie pani dyrektor. Ta, po przekazaniu nam informacji odnośnie praktyk
podeszła do mnie, wyciągnęła rękę i ni stąd ni zowąd, z dumą w głosie rzekła
„gratuluję tak wspaniale napisanej matury” szczerze się przy tym uśmiechając.
Lasencje stojące obok z rozdziawionymi buziami patrzyły na całe zdarzenie, zachodząc
w głowę „o co kaman?”… ja nie byłam zdziwiona – ja byłam w szoku! Maturę pisemną
z polskiego zdałam na 4 ale mnie i tylko
mnie Dyrka gratulowała…. Ustne poszły
jak po maśle. To wtedy, pierwszy raz w życiu na egzaminie z geografii poleciałam
danymi z dokładnością do jednej setnej procenta opowiadając ile to mamy wód w
kraju, w poszczególnych stopniach czystości i jak się to zmieniało na przełomie
wieku, również ze szczegółowym uwzględnieniem statystyk (sic!) – wiadomo, że w
życiu do tych danych nie dotarłam… a jak ja nie, to jakie istniało
prawdopodobieństwo, że egzaminatorzy dotarli, no jakie, no? I niby jak na
ustnym mieli to zweryfikować? :-)
A no właśnie :-) A wrażenie pozostało i piąteczkę się dostało
:P Biorąc pod uwagę, że skala ocen była od 2 do 5 to chyba całkiem nieźle, co
nie ?
I tak sobie po latach myślę, jak to różnego rodzaju zbiegi
okoliczności i rzeczy wręcz niemożliwe do zdarzenia dzieją się obok nas, a nierzadko
z naszym udziałem… I jak to los z nas kpi czasami i nosa uciera, jak weryfikuje
nasze poglądy… i to w tempie prędkości światła… jak to z czasem stajemy się
pokorni wobec życia i ostrożni w osądach innych ludzi… bo nigdy nie wiadomo jak
my sami byśmy się zachowali w podobnej, ba – takiej samej nawet sytuacji, bo
„tyle wiemy o sobie ile nas sprawdzono” , a i tak wiele składowych ma na to wpływ…
I to, że dzisiaj postępujemy w taki, a nie inny sposób wcale nie oznacza, że za
miesiąc, rok, dwa zachowamy się w sposób identyczny. I dziwi mnie z jaką łatwością przychodzi innym komentowanie
czyichś zachowań, krytykowanie, oskarżanie, zdeptanie, wręcz zrównanie z
błotem… a najczęściej czynią to osoby, które w życiu w podobnej sytuacji nie
były, które nie mają zielonego pojęcia o rzeczach, które tak chętnie komentują
– wszak wiadomo – Polak jest ekspertem w każdej dziedzinie, a Internet daje pozorną
anonimowość więc „hulaj dusza – piekła nie ma”… i co ślina na język przyniesie
wypisują, oby tylko większym jadem było podbarwione….
Jednak wierzę, że dobro w dwójnasób się zwraca...podobnie jak i zło wraca do tego, kto tak chętnie nim obdziela...
:-)
50° 48′ 10″ N, 20° 28′ 2″ E
Chęciny...
Takie tam miasteczko na końcu świata. Urokliwe i jakoś ciepłe w ostatnich promieniach wrześniowego słońca. Nie pojechałam tam pełna oczekiwań a tylko na jesienny spacer i się udał.
A jak się nie oczekuje Bóg wie czego to można się cieszyć wszystkim. Wtedy pewnie fajniej niż...unikajmy po prostu zachowań roszczeniowej pensjonarki o! Zatem jest ryneczek, kościółek, lodziarnia z pyyysznymi lodami i... jest studzienka, więc można sobie życzyć!
Np. niebieskiego nieba!
I pomyśleć że po tej trawuni to królowa Bona piechotą biegała...i Sem też. ;)
sobota, 27 września 2014
Towar z sieciówki
Chodzą słuchy na mieście, że w Lidlu czasami wyhaczyć można
fajowe rzeczy – limitowane, produkowane dla tej sieci sklepów i dostępne w
bardzo krótkim czasie. Krążą też legendy o czwartkowych bodajże łowach, które początek
swój mają w godzinach wczesno rannych, jeszcze
przed otwarciem wrót hadesu. Podobno aby zdobyć upragniony asortyment trzeba
być zaprawionym w boju, a to wiedza tajemna, dana tylko nielicznym, gdzie poszczególne stopnie wtajemniczenia osiąga się zaliczając cotygodniowe rytuały zbiorowe, toczone pomiędzy tekstylnymi półkami. Prawo
jazdy na wózek (mile widziany widłowy) również wskazane. A potem kto szybszy,
zwinniejszy i kto ile da radę wrzucić do koszyka - ten MISZCZUNIO! Bywalcy wiedzą też, że najlepsze
kąski można znaleźć miedzy ziemniakami, tudzież ogórkami - leżące samotnie,
porzucone, niepotrzebne pierwszym ich potencjalnym zdobywcom – bo po co
chafnasty polarek tudzież spodnie rozmiarem z daaawno zamierzchłych już czasów.
Ale znam to tylko z opowiadań bo sama nie mam ani na tyle zaparcia, ani
cierpliwości, ani przekonania…nazwijmy rzecz po imieniu – lata mi to. A jak
zajrzę do Lidla to widzę, że coś było, (chociaż generalnie
ciuchy z Lidla wzornictwem nie powalają i nie posiadam żadnego...ekhy, nie posiadaŁAM do dzisiaj żadnego...) że gdzieniegdzie zapodziały się mało
chodliwe rozmiary, a wtedy…
focia z neta
...Zacznijmy może od początku.
Wczoraj eM w późnych
godzinach już wieczornych namówił mnie (a baaardzo mi się nie chciało), żeby podjechać
do Lidla po… "pieczywo na rano do pracy…" Uległam ! (ale uległam taka tylko jeżeli o karmę chodzi :P) Pojechalim. Weszlim. A
tam… tydzień pod tytułem „Bieganie” i bluzy, spodnie taktyczne, bielizna
termiczna i co tam komu do szczęścia potrzebne – w górki jak znalazł !!!! I nie
dość, że ładne to, to gatunkowo – niezły sort ! Zdziwiłam się mocno, chociaż
wiem, ze nawet Wittchen już bywał w tych sklepach i zaczęłam buszować… nie
powiem – poniosło mnie :-)
Po powrocie esemesuję do Sem, żeby popchnąć kobitkę w jednym li tylko słusznym kierunku
stoisk właściwych w Jej lokalnym środowisku miejskim, a Sem rzecze, że i owszem
zna ale Lidlów u nich jak kot napłakał i wszystko rozgrabione przez
emerytowanych klientów w pierwszych minutach sprzedaży (widać u nich już wyższy stopień wtajemniczenia tudzież loże bardziej ekskluzywne). No długo namawiać nie
musiałam i o zgodę pytać, Sem trzymała kciuczki u siebie, a ja pojechałam na łowy, pojechałam, żeby zwyciężyć
– wszak już wiedziałam co w którym się ostało, bo rekonesans po czterech zrobiłam
– rzecz jasna wcześniej ;-) i udało się dla Siorki zdobyć co nie co (chociaż nie
powiem –łatwo nie było, bo to chude takie, a eSki dawno wykupione, a tutejsze emerytki
trzymają linię, jak widać)…
Wieczorem dostaję
esa, (konsternacja wyczuwalna na odległość):
- Wróciłaś?
- TAK
- Całaś?
- Tak
- MASZ TOWAR?
- No ba! I obcy naskórek DNA za paznokciami też!
No to jesień –ba, zima nawet (w górach !! - ;-)) nam już
nie straszna – damy radę, no bo kto jak nie my !!
;-)
Skarpetki też kupiłam ;-))))
piątek, 26 września 2014
O migrenie…i kawie (jak zwykle)...
Wiem, wiem – migrenę to miewa królowa angielska, a mnie to
zwyczajnie łeb napier…a i to regularnie odkąd nastała jesień… i nie wiem czy to
niż, czy ten deszcz za oknem tak na mnie działa, czy najzwyczajniej w świecie brak piątej klepki daje
znać o sobie… Więc to semowe stukanie to może nie tylko u Niej, ale tak globalnie…
i tylko każdemu inaczej się objawia…
W robocie też manewry – rozwalają ściany,
budują, murują, i co tylko się komu wymarzy… generalnie to "STUKAJĄ"(!), tylko tych
decybeli jakby ciut więcej… a mnie się marzy cisza i święty spokój, i żeby nikt
nic ode mnie nie chciał, nie mówił, nie dzwonił, nie NAPIERDALAŁ W BĘBNY….i
masz tu – człowieku ciągle pod górkę… Dobrze, że chociaż ekspres wrócił z
naprawy i w domu kawą pachnie…niby nic takiego a jednak aż tak wiele… aż na
tyle, że muszę uzupełniać niedobór magnezu i to w tempie także ekspresowym bo
zaległości kawowe musiałam nadrobić…niestety spać chce mi się równie mocno jak
podczas pobytu ekspresu na rzeczonej rekonwalescencji, więc ta kofeina jednak
chyba tak nie działa na mnie jak powinna… albo… zwyczajnie UZALEŻNIONA JESTEM !!
No ale to już wiedziałam od dawna…
O stukaniu i mechanizmach obronnych
Umówmy się mechanizm wyparcia działa u mnie bez zarzutu.
Ignoruję zatem poranne mgły, chłodne wieczory i dla mnie nie ma jesieni.
Widzę wszędzie biedronki a w babim lecie
widzę tylko LATO. I dobrze mi z tym.
W pracy nastroje nerwowe, biegające…pochylam się nad stertą
papierów z uparcie chichoczącą J.
-Czemu się śmiejesz?-pytam
-Nerwica chyba z początkiem października idzie…
-Depresja z silnym wyparciem-diagnozuję.
-Choć wiesz..-zastanawia się ona-my się tu z dziewczynami
nieraz niemal upłaczemy a potem śmiejemy zaraz…
-Zaburzenie dwubiegunowe obstawiam.
Coś mi uparcie stuka..(bez konotacji i zachować powagę na sali!),
w prawym kole z tyłu coś o sobie uparcie przypomina i mimo wizyty u mechanika
ustąpić nie zamierza.
/Mechanika mam z niezwykłym poczuciem humoru, którego nie
rozumiem. Co się stało? –pytam na przykład
-Tylne koła się nie kręcą-odpowiada…i następuje
krępująca cisza, po upływie dobrej chwili przychodzi myśl „aaa….to teraz trzeba
się było śmiać” ale wytrzymuję jakoś ten szał radości i powstrzymuję fajerwerki
salw śmiechu/
Zatem..wracając do wątku…
Mechanik orzekł, że nic nie stuka…
To co stuka jak nic nie stuka?
Może jesień w tylną szybę stuka?
Nooooo toooooo gaz do dechy!
Subskrybuj:
Posty (Atom)